Page 105 - polski 5 cz1
P. 105
świergotać na oknie, róża Amelki rozwinęła się do połowy na krzaku, ogień palił się niezwykle wesoło,
a zbladłe dziewczęta, ile razy się spotykały, z uśmiechem ściskały się wzajemnie, szepcząc dla dodania
sobie otuchy: „Mama przyjedzie, moja droga!”.
Mama przyjedzie! Wszyscy się cieszyli prócz Elizy, która leżała w ciężkim odrętwieniu, jak gdyby
nieświadoma nadziei, radości, zwątpienia i niebezpieczeństwa. Był to smutny widok – ta niegdyś różo-
wa twarzyczka tak była zmieniona i wychudła; te niegdyś pracowite rączki tak nieruchome, a pięknie
i dobrze utrzymane włosy – tak twarde i potargane leżały na poduszce. Cały dzień spoczywała, niekiedy
budząc się tylko, by szepnąć: „Wody!” tak spalonymi usty, że z trudnością mogły wymówić to słowo. Cały
dzień Ludka i Małgosia czuwały nad nią troskliwie, z ufnością w Boga i matkę.
Śnieg ciągle padał, silny wiatr dął, a godziny powoli upływały. Lecz nastąpił wreszcie wieczór; ile razy
zegar uderzył, siostry, cicho siedzące po obu stronach łóżka, patrzyły na siebie płomiennym wzrokiem,
bo każda chwila przybliżała pomoc. Doktor zapowiedział, że zmiana na złe lub na dobre nastąpi nieza-
wodnie około północy i że sam przyjdzie o tym czasie. [...]
Dziewczęta nigdy nie zapomniały tej nocy, bo żadna nie zasnęła, czuwając z tym strasznym uczuciem
bezsilności, jakie nawiedza nas w podobnych godzinach.
– Jeśli Bóg ocali Elizę, nie będę już nigdy narzekać – szepnęła Małgosia z głębi duszy.
– Jeśli Bóg ocali Elizę, będę się starała kochać Go i służyć mu całe życie – powiedziała Ludka równie
szczerze.
– Wolałabym nie mieć serca, bo tak boli – rzekła Małgosia po chwili z westchnieniem.
– Jeśli życie bywa często tak ciężkie, to nie wiem, jak je przetrwamy – dodała zrozpaczona Ludka. [...]
Było już po drugiej, kiedy Ludka, stojąc przy oknie zamyślona o tym, jak strasznie wygląda świat
w tym śnieżnym całunie, usłyszała ruch przy łóżku i obróciwszy się żywo, ujrzała Małgosię klęczącą
z ukrytą twarzą przy fotelu matki. Straszna trwoga przeniknęła ją zimnym dreszczem, gdy pomyślała:
Eliza umarła, a Małgosia boi się mi powiedzieć.
W jednej chwili wróciła na […] miejsce i zdawało jej się, że w chorej zaszła wielka zmiana, gorączkowe
rozpalenie i wyraz boleści znikły, a ukochana twarzyczka była tak blada, cicha i głęboko spokojna, że Ludka
nie uczuła pociągu do łez ani do żalu. Pochyliwszy się nad najdroższą ze swych sióstr, pocałowała wilgotne
czoło i po cichu rzekła: Żegnam cię, moja Elizo, żegnam cię.
Jak gdyby przebudzona tym poruszeniem, pośpieszyła Anna do łóżka, spojrzała na Elizę, dotknęła jej
rąk, pochyliła się nad ustami, a potem, zarzuciwszy fartuch na głowę, usiadła, kołysząc się w tę i w ową
stronę – i wykrzykiwała stłumionym głosem: „Gorączka opadła, sen naturalny, skóra wilgotna i oddech
lekki. Bogu niech będzie chwała! Ach! Boże, zmiłuj się nade mną”.
Zanim dziewczęta zdołały uwierzyć w radosną prawdę, doktor przyszedł ją potwierdzić. Był to szpetny
mężczyzna, lecz twarz jego wydawała im się niebiańska, gdy patrząc na nie po ojcowsku, rzekł z uśmiechem:
– Tak, moje drogie, sądzę, że się ta dziewczyna wydobędzie z biedy. Czuwajcie nad tym, żeby tu było
cicho; niechaj śpi, a gdy się obudzi, dajcie jej...
Co miały jej dać, żadna nie dosłyszała, bo się wymknęły do ciemnej sieni i siedząc na schodach ści-
skały jedna drugą zbyt uradowane, by się zdobywać na słowa. Wróciwszy […] do wiernej Anny, zastały
Elizę leżącą jak zwykle z twarzą wspartą na rączce; straszna bladość znikła, i oddech miała spokojny, jak
gdyby dopiero co usnęła.
przełożyła Zofia Grabowska
103