Page 152 - polski 6 cz2
P. 152
Zachodzące słońce krwawym blaskiem oświeciło spienione fale. Na próżno starałem się dojrzeć
cośkolwiek, chociażby najmniejszy szczątek okrętu, choćby jednego towarzysza niedoli. Pusto, jak w kra-
inie śmierci. Sam tylko. Sam jeden na nieznanym wybrzeżu. Opuszczony przez wszystkich. Przede mną
rozhukanych wód przestwory. Nade mną... Bóg! [...]
Smutek i niewypowiedziana tęsknota ogarnęły całą moją istotę. Z początku cieszyłem się niezmiernie
ocaleniem, ale gdym się ujrzał sam w nieznanej okolicy świata, wpadłem w dziką rozpacz. [...]
Ochłonąwszy z pierwszego żalu, pomyślałem o moich biednych towarzyszach. A może który z nich
został ocalony, podobnie jak ja, może nawet i kilku... Zbiegłem więc z pagórka i szedłem wzdłuż wybrze-
ża, wypatrując nieszczęśliwych rozbitków. Począłem wołać i krzyczeć na nich po imieniu, ale głos mój
powtarzało tylko echo lasów. Nagle zamilkłem. Przyszło mi na myśl, że zamiast towarzyszy mogę przy-
wabić drapieżne zwierzęta albo ludożerców Karaibów. Krew ścięła mi się w żyłach. Stanąłem jak wryty,
oglądając się wokoło. Cisza zupełna uspokoiła mię nieco. Zacząłem się przyglądać z uwagą okolicy.
Miejsce, na które morze mnie wyrzuciło, stanowiło rozległą łąkę, bujną trawą zarosłą. Dookoła niej
w półokrąg rozciągał się las z ogromnych drzew złożony. Tysiące roślin pnących, zwieszonych z gałęzi,
150
0717_881217_polski_kl6_cz_2_DRUK.indd 150 17.07.2019 20:22:43