Page 131 - polski 8 cz1
P. 131

murkami, murami, gruzami. (Racja – gruzy!...) Na skarpie, na górze za ko-
          pułą Sakramentek, Panna Maria. Gotycka. Z osobną wieżą. Z boku zawiewa
          Wisła. Zresztą te młyny reflektorowe. Pod nogami coraz to inaczej. Nagle
          sucha trawa. Albo zwały ziemi. Czy kupy czegoś nieokreślonego. Potem pa-
          miętam na pewno już tylko te kocie łby. I to, że było widać troszeczkę niskie
          zabudowania na Rybakach. I tę barykadę. Którą trzeba było właśnie cofnąć.
          No i nagle ta cisza. Która była i była. Tak, że aż zaczęliśmy się bardzo bać.
             – Ćśśś... bo Niemcy...
             – Ćśśś... bo usłyszą jeszcze...
             Dochodzimy do celu. Wszystko idzie w ruch. Za barykadą był jeszcze
          kawałek  Rybaków.  I  wylot.  Chyba  zniżająca  się  jezdnia.  Przeprowadzanie
          się z barykadą było dosłowne. Płyta po płycie. Każdy kawał bruczku. Szyna
          po szynie. (Chyba tych narzędzi, które wymieniłem, nie rozdawali do tego;
          pomyliłem to z inną akcją nocną.) Noc nie była za długa. W każdej chwili
          mogło wybuchnąć nie wiadomo co. Cisza coraz bardziej robiła się podejrza-
          na. Więc tempo. Tempo. Ruch. A dużo rzeczy ciężkich i brzęczących. Dużo
          – to pamiętam – blachy. A blacha robi echo. Dużo uwijania się, ludzi, dźwiga-
          nia kłusem i latania po następne, i znów. To wciąż wszyscy, jedni do drugich,
          w tym lataniu z dźwiganiem i mijaniem się, w tym chybciku, tylko siebie
          ciszyli:
             – Ćśśśśś...
             A przecież przy tylu ludziach i rzeczach coś musiało się gubić. Bo jesz-
          cze ten pośpiech. Więc układanie podobne do rzucania. Tyle że podobnego
          do przykładania. Ale tyle tego!
             – Ćśśśśś...
             Lataliśmy z tym od starej barykady (coraz mniejszej, znikającej) w głąb
          Rybaków,  do  nowej  barykady,  coraz  większej.  Mijając  kamienice  od  Wisły.
          A drewniak od skarpy. I chyba od skarpy też kamienicę. Naraz ktoś – chyba nie
          ja? – upuścił blachę. Na te kocie łby. Huk. Brzęk. Potworne echo. W tej chwili
          wszystko, i to tło z kompletnej ciszy, i to ciepło (sierpniowe), wydało nam się tak
          podejrzane, że zamarliśmy. I nie wiem, czy to naprawdę to. Ale zaraz zaleciał
          nad nas ogień. Taki żywy. Z wyciem. I trzasnął gdzieś blisko. To pocisk.
             Potem drugi. Z wyciem. Jak kometa. I prask! Od mostu Kierbedzia. I trze-
          ci: ogień – wycie – prask! Ogień – wycie – prask! – z naprzeciwka, od Gdań-
          skiego, nagle. I drugi, od Gdańskiego. I nowy od Kierbedzia. I od Gdańskiego.
          I od Kierbedzia. I prask! prask! Naraz. W dwa ognie nas wzięli. Dosłownie.
          Barykadę prawie skończyliśmy. A i tak, jakby nie, toby nie dało rady długo.
          Chyba i od trzeciej strony. Zaczęli. Z Wisły czy z ZOO. Wiem, że tylko te
          ognie z różnych stron. Mijanki. Krzyżówki. Czerwone.
             Nie  od  razu  spostrzegłem.  Co  robić?  I  co  inni?  Jakoś  zaczęli  znikać.
          Trzeba zniknąć. Ale jak? Gdzie wpaść? Wpadam pod mur. Żadna osłona.        Ludność cywilna w piwnicy
                                                                                     podczas powstania warszawskiego
          Wpadam w bramę tej kamienicy od Wisły. Właśnie była od Wisły. Od całej     (zdjęcie ze zbiorów Muzeum
          Pragi. Nie wiem, czy miała podwórze. Czy jak to się zwało. Wiem, że nic nie   Powstania Warszawskiego)

                                                                                   129
   126   127   128   129   130   131   132   133   134   135   136