Page 132 - polski 8 cz1
P. 132

miała. Tylko Wisłę, Pragę, pociski i huki z echem. Ktoś jeszcze koło mnie.
                                            Ile tam można było być, stać? Raz, dwa, w minutę wyskoczyłem. I pod mur.
                                            I do bruku. Patrzę... to znaczy raczej czuję: nagle zbawienie – okieneczko
                                            do piwniczki. Jak kot spłaszczyłem się. Siu. W dół. Ktoś za mną. Też jak kot.
                                            I jeszcze ktoś. Ze środka zawiało ciepełkiem. I gadaniną:
                                               – Ru-ru-ru... – Wpadłem w zbitą kupę ludzką, w ciasnotę, chłop przy
                                            chłopie. Bo to ci – my, od barykady. Z czymś, z łopatami (właśnie, pamiętam
                                            łopaty)... Ale jak tu było ciasno. A żadnego nic innego, wyjścia, dziury, zapa-
                                            siku zakamarkowego. Tylko kocie okienko w górze i to miejsconko. Ciepełko.
                                            Tyle bycia, co smrodku i strachu. I zbijania się w kocią zaradność. Prawie
                                            miejsca na pięć worków kartofli. Ktoś co i raz jeszcze doszlusowywał, z okien-
                                            ka. Z naszych, z tej resztki. Szus! i jest. I coraz ciaśniej. Że ani nogą, ani ręką
                                            ruszyć. Więc się nie ruszało. Zresztą i tak szczęście – być tu. A za to co tam,
                                            o ten skok kota z ulicy. Co się działo. Bryzg! W naszą barykadę. Coś się roz-
                                            tego. Bryzg. W bruk! Tu zaraz. Bryzg w drewniak! Płomienie wysokie. Przez
                                            chwilę. I już się zniżały. Drewniak się dopalał.
                                               Ileśmy tam siedzieli? I długo, i jednak nie do rana. Za ciemka jeszcze za-
                                            częło się uspokajać. Szybko. I ustało. Wylecieliśmy. Narzędzia w garść. Co nie
                                            – pozbierać. Szybko. Co jeszcze, nie pamiętam. Tylko że szybko. Kocie łby.
                                            To niebo. Sierpień. Pod pachą coś (łopata?). Kościelna. Róg. Przy baryka-
                                            dzie... tej tu... cisza – tylko para – on i ona – powstaniec i powstańczyni –
                                                                                        9
        9   rajcować – tu: rozmawiać        siedzą z boku barykady – na dyżurze. I rajcują . Jakby nic innego nie było,
        10  getto –  wyznaczona  przez  Niemców   nie miało być. Tylko ciepło. Siedzi się. Barykada jak bok mebla. I rajce. To,
        zamknięta dzielnica miasta, w której   że byłem szczęśliwy, że wracałem, to też pamiętam.
        zmuszona była zamieszkać okolicz-      Rano  –  od  początku:  słońce,  upał,  dymy,  samoloty,  bombardowanie,
        na  ludność  żydowska;  w  getcie  war-  pali się. Ciągle przypominam. Jeżeli kto chce sobie wyobrazić trzy niszcze-
        szawskim doszło do wybuchu powsta-                                                 10
        nia (trwało od 19 kwietnia do 16 maja   nia Warszawy, wrzesień 1939, powstanie w getcie , od 19 kwietnia gdzieś
        1943 r.), którego przyczyną była decyzja   do 20 maja, i powstanie warszawskie 1944, to wszystkie były właśnie w tych
        Niemców  o likwidacji getta, podjęta   słońcach, upałach, paleniach, samolotach. Upał, to słońce i niebieskie niebo
        w ramach planu zagłady Żydów euro-  zmaglowane z pożarami, dymem, hukiem, zasypaniem, to jeszcze dodawało
        pejskich                            temu, w  co  i tak trudno było wierzyć,  chociaż  było, czegoś egzotycznego.
                                            Czyli dodatkowego trojenia się w głowie.
                                               Więc – od rana to. To już były te dni, kiedy co godzinę, co pół godziny
                                            coś się zawalało koło nas, bliżej, dalej, wyżej, zasypywało. Część się ratowała,
                                            jak mogła. Jedni drugich jak mogli, odgrzebywali. Co pewien czas do naszych
                                            schronów wchodzili nowi ludzie. Osypani jeszcze tynkiem, z tobołami, bez
                                            tobołów, bez niczego, z dziećmi, z rodzinami, samotni. Wchodzili. Wlatywali.
                                            Przyjmowało się wszystkich. To było oczywiste. Coraz ciaśniejsze ławko-pry-
                                               11
        11   prycza – prymitywne łóżko, np. zbite   cze . Szare światło z okienka. Jeszcze luźno. Potem wchodzą, coraz nowi
        z desek                             i nowi. Po ileś razy na dzień. Już zbombardowane Rybaki 23, to przejście. Już
                                            Mostowa ileś. Już Kościelna ileś. Już Rybaki za Kościelną. Już Boleść.
                                               W pewnej chwili weszły właśnie te cztery pokolenia zbombardowanych.
                                            Lusia  Romanowska  z  Mareczkiem,  jej  matka  –  pani  Rymińska,  i  ciotka

                                      130
   127   128   129   130   131   132   133   134   135   136   137